czwartek, 10 października 2013

Dyskretny urok anatemy






Pierwowzorem „poety wyklętego” był średniowieczny twórca François Villon, który choć uzyskał wykształcenie na Sorbonie, prowadził życie pospolitego przestępcy. Także na naszym rodzimym gruncie lirycznym obficie obrodzili podobni mu „kaskaderzy literatury”, z których najbardziej znani to Wojaczek, Stachura i Bursa.

    Do dziś są „żywi” literacko, otoczeni nimbem tragicznej legendy, dzięki czemu jako jedni z nielicznych poetów bywają rozpoznawani przez niszowy, kolaborujący z poezją odłam społeczeństwa zwany przez współczesnych „dziwolągami”. Przeklęci, ale biograficznie i literacko wciąż pozostają atrakcyjni, w odróżnieniu od w miarę statecznych poety-urzędnika albo poety-nauczyciela, którzy mają się dobrze i jedyne, co mogą przeklinać, to własną, niewdzięczną robotę. O tym, że anatema w wypadku „legendarnych i tragicznych” nadal obowiązuje, świadczy fakt, jak często po ich twórczość sięgają kolejni barbarzyńcy; wcale nie studenci w porozciąganych swetrach albo pryszczate licealistki, brodaci krytycy literaccy czy bardowie-okularnicy, ale muzycy parający się czymś tak pospolitym jak granie głośnego rock’n’rolla. Nawet po śmierci sczerniałe kości przeklętych przewracają się z chrzęstem w grobie, nie zaznawszy spokoju.
Ale strachu nie ma. Jeśli w chmurnej epoce rozstrojonych gitar akustycznych i ognisk, dętych spektakli i inscenizacji słowno-muzycznych w wykonaniu harcerzy lub zasmuconych aktorów zawodowych kościec poetów nie rozpadł się pod wpływem siły odśrodkowej na tysiące kawałków – nic więcej już im nie grozi. Znaleźli się nareszcie w dobrych rękach. Któż by pomyślał jeszcze kilka lat temu, że można z powodzeniem ekshumować wyeksploatowaną do granic przyzwoitości i spraną niczym dżins konwencję poezji śpiewanej? Można. Zwłaszcza zapominając o niej raz na zawsze. Wiem, co piszę, bo niejeden raz widziałem występy Fonetyki i duetu Babu Król. Żaden z muzyków nie był wtedy smutny, mimo że, jeśli dobrze pamiętam, mieli na sobie dżinsy, białe koszule i wąskie, czarne krawaty (Fonetyka) lub tylko dżinsy (Babu Król).
A muzyka? Ta jest nareszcie inspirująca, wydobywa na powierzchnię to, co w twórczości Wojaczka i Stachury było najważniejsze. U autora Którego nie było – ów sterylny chłód towarzyszący nieustannej bliskości śmierci; jej „zimne narzędzia i organy”, schowany głęboko w klatce piersiowej beat zamarłego serca, oszronionego rozpaczą przynoszącą ze sobą ujemne temperatury od Mikołowa aż po Wrocław. Boleśnie wibrującą w uchu profetyczną zapowiedź fizycznego końca poety w wynajętym pokoju u rencistki, dawno wdowy, ale z seksem jeszcze nie wygasłym, o którym Fonetyka przypomina za pomocą synthpopowego requiem wybijającego swoją amplitudą na błonie bębenka prawdziwy sens poetyckich fraz (a gdy te nagle milkną – za pomocą sopla oderwanego od krawędzi dachu).
W wypadku Steda, Babu Król wyłuskuje schizofreniczne rozdarcie pomiędzy literackim mainstreamem a zabitą dechami wioską, Potęgową, ojcem Rafałem a tuzami (turami?) ówczesnej polskiej literatury pokroju Iwaszkiewicza i Przybosia; omijanie szerokim łukiem tamtej rzeczywistości politycznej na rzecz zmitologizowanej „ludyczności”; barwy ochronne przybrane przez „niby-nieobecnego” poetę i podróżnika z gitarą i plecakiem na ramieniu, który tak samo dobrze czuł się w towarzystwie drwali, jak i pięknych kobiet. Wybrzmiewa skupienie wyłącznie na wątkach obyczajowo-miłosnych okrytych pseudofilozoficznym kamuflażem, tak obcym partyjnym faryzeuszom, od których często zależały jego stypendia i zagraniczne podróże. Ujawnia się intensywność przeżywania najdrobniejszych nawet niepowodzeń, kiedy okazywało się, że nie wszystko jest poezją, często bywa prozą, w dodatku rąbaną na kawałki stępioną siekierą. I taka też jest muzyka duetu Babu Król – wali w łeb obuchem, kwiczy jak zarzynana gospodarską metodą świnia. Przywraca przy okazji wiarę w niesalonową prostotę międzyludzkich relacji – tamtemu dam w ryja, a temu ręki nie podaję, bo to ch…!
Powróćmy do mięsistych wierszy poety z Mikołowa, rozbierając je dokładniej niż półtusze, na pojedyncze włókna elektryczno-gitarowych melodii z płyty Requiem dla Wojaczka. Co zyskują, a co tracą? Na pewno nic ze swojej świeżości (skoro wszystkie nuty wybrzmiewają niby w pomieszczeniach chłodni). Za to niekiedy pozbywają się wrażliwej cielesności; tu sperma się warzy, krew stygnie, ciało jest sztywne jak płat morszczuka. Robi się nieco zbyt sterylnie, gdy muzyka zaczyna przypominać blat stołu sekcyjnego. Niby wszystko się zgadza, trup ściele się gęsto (ale nie jest to trup poezji), jednak czasem brakuje trochę gorętszych emocji – choćby przedśmiertnego okrzyku obrzydzenia i zarazem ulgi, kiedy okazuje się, że poeta to gnój, alfons swej śmierci, co ją rymuje wciąż ze śmiechem. Tymczasem w „Mówię do ciebie cicho” muzyka została sprowadzona wyłącznie do roli podkładu dla spokojnego, monotonnego wokalu. Trochę więcej się dzieje w „Bądź mi”, którego wykonanie zmusza Przemka Wałczuka do znacznie większego wokalnego wysiłku wobec frazującej na drugim planie gitary.
Jest jednak na tej płycie prawdziwe wyznanie miłości w najbardziej „przebojowym” „Dla Ciebie piszę miłość”. Jest znany mi z autopsji „wrocławski splin”, późnojesienne eskapady po bramach, knajpach i pokątnych mordowniach, śladami wędrówek samego Wojaczka, w zimne poranki i takie też wieczory, na alkoholowym głodzie ogarniającym całe ciało z wściekłym poczuciem niedopicia. Jest prawda dostępna jedynie ludziom, którzy nie dożyją trzydziestki, jest triumf i upadek, po których z warg spływa kropla alkoholu i nic nie koi bólu wynikłego z przegryzionego słowa kocham. Jest „Ojczyzna”, zagrana w cierpliwej tonacji połogu, dopustu Bożego dla doświadczonej już matki, której nuty jak wody płodowe obmywają słuchacza zimną falą. Znalazł się na płycie wiersz „Czemu nie ma tancerki”, utwór kojarzący mi się, nie wiedzieć czemu, z Krzyśkiem Siwczykiem; że niby tylko on mógłby lirycznie sprostać jego tanecznym krokom. To drugi, niewątpliwy „przebój” tego krążka – przebój z listy Radia Rigor mortis, któremu rumieńców przydaje partia klawiszy w wykonaniu Daniela Zaklikowskiego, gitarzysty Fonetyki.
Trzeba przyznać, że mocniejsze i bardziej drapieżne chwile na płycie („Sól”) mimo wszystko udanie kontrastują z lekko znudzonym, stonowanym głosem wokalisty, który przede wszystkim bywa skupiony na tekście, stawiając sobie za zadanie afirmację bólu i smutku zawartych w tych wierszach („Krzyż”). Gdy mamy więc do czynienia z nieco żywszymi (weselszymi? upragnionymi?) rytmami, opuszczamy dominujący klimat („List do Królowej Polski”, „List do nieznanego poety”), wpadając w inny – w tym wypadku przypominający Republikę Grzegorza Ciechowskiego, a nawet dokonania nieco już zapomnianego Rezerwatu. Niemniej cały zespół (nie należy absolutnie pomijać wkładu perkusisty Piotrka Jabłońskiego i Wawrzyńca Hłaski, odpowiedzialnego za oprawę multimedialną koncertów) skonstruował na Requiem dla Wojaczka ambitny, zdumiewająco przystający klimatycznie do twórczości poety, wizyjny akompaniament, który uwypukla doskonałość tej poezji. Jest to muzyka do zapamiętania zdecydowanie na dłużej niż tylko przez jeden „Sezon”.
Nieco trudniejsze zadanie mieli muzycy Babu Króla, kiedy podejmowali szczytny wysiłek, żeby wrócić do życia krążące po całej Polsce zombi – piosenki Stachury mordowane latami przez wykonawców w rodzaju SDM – ku rozkosznej uciesze instruktorek k-o z rozsianych po całym kraju domów kultury. Bajzel i Budyń (mając do dyspozycji, oprócz wierszy Stachury, budyń i bajzel w „potarganej”, autorskiej wyobraźni) stworzyli genialny w smaku pudding. Bardzo dobre kompozycje, dopełnione tekstami poety, tworzą nową, zupełnie autonomiczną jakość. Muzycy zadbali przy tym o należną interpretację (w roli Wielkiego Interpretatora – Jacek „Budyń” Szymkiewicz).
O ile „Próba wniebowstąpienia” nie zapowiada jeszcze deseru, stanowiąc jedynie inwokację, to już „Noc” zwiastuje prawdziwy miks gatunków – od wpływów muzyki dancingowej w „Boskiej Akademii” (nieco przydługiej jak nużący dancing noworoczny), elementy free jazzu w „Kompozycji”, funku w „Białej lokomotywie”, alternatywy w „Jak”, garażowego punku w „Człowiek człowiekowi”, aż po blues and western w „Bójce w L.”. A wszystko to z dala od sfilcowanych swetrów i „poezji wyjęczanej”. Jest inaczej, lepiej – a najlepiej, bo prawie na granicy muzycznej genialności w „Co noc” oraz, z racji wokalnej interpretacji, we wspomnianym „Jak” (ech, cóż znaczyłby sam Budyń, gdyby nie wymagający partner, Piotr „Bajzel” Piasecki).
Koniecznie należy zwrócić uwagę na „mantryczne” wykonanie klasycznego wiersza Stachury w „Nie brooklińskim moście”, które – obok brzmiących na wskroś współcześnie interpretacji „Człowiek człowiekowi” i „Białej lokomotywy”nareszcie wydobywa wiersze Steda ze szponów zakurzonej śmierci w aureoli z moli, zarazem redukując ich nadęty patos graniczący z grafomańskim obciachem. Wykonaniom Bajzla i Budynia nie towarzyszą „marsowe miny” dotychczasowych interpretatorów twórczości Stachury, obdarzonych bujnym zarostem i włosami upiętymi „w kitkę” (w każdym razie Budyń, aby zapobiec podobnemu emploi, na wszelki wypadek goli się „na łyso”). To całkiem inne klimaty; „Niemowa” lekko trąca muzyką Bliskiego Wschodu, a kuzynem „Kompozycji” jest Tymon Tymański. Można też powiedzieć, że wszystkie wymienione przeze mnie utwory stanowią zaledwie preludium dla „Co noc”…
Co noc, kiedy schodzą do knajp kolędnicy na wódkę, śledzia i dziwki… Jak przez mgłę przypominam sobie knajpę sprzed ponad trzydziestu lat w Ustrzykach (nie pomnę, Górnych czy Dolnych?), z klepiskiem pokrytym słomą, słojami kiszonych ogórków, śledziami w beczce, pojemnymi kuflami, kieliszkami z rżniętego szkła na stopce. Jestem przekonany, że w takich właśnie knajpach, istniejących wciąż jeszcze gdzieś na zadupiu Polski, kolęduje duch Steda – i zapewne towarzyszą mu inne duchy: Rafała Wojaczka, Brunona Milczewskiego, Andrzeja Bursy, Kazimierza Ratonia, Stanisława Czycza, może też Andrzeja Babińskiego, Józefa Gieli, Mariana Ośniałowskiego, Jana Rybowicza, Włodzimierza Szymanowicza, Stanisława Grochowiaka, a nawet niewydarzonego poety z Rejsu – który życzliwie i z ulgą patronuje młodym i płodnym muzykom Fonetyki oraz Babu Króla, nagrywającym rewelacyjne płyty, wskrzeszające na nowo tę przeklętą twórczość.

Fonetyka, Requiem dla Rafała Wojaczka, Fonokom 2011; Babu Król, Babu Król, Duży Pies 2012.

                                 [prwdr.: „Arterie”, nr 15 (1) 2013, s.138-140.]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz