piątek, 1 sierpnia 2014

Co jest bardziej odległe? Gwiazdy krążące w oddaleniu od Ziemi po obcych orbitach, czy jej obserwatoria o miliony lat świetlnych od ich trajektorii?

To stara, dziś już nieco zdeaktualizowana prawda wywodząca jeszcze z czasów PRL-u, że człowiek w krawacie jest mniej awanturujący się. Przynajmniej był. Obecnie w drogie krawaty i garnitury ubiera się bogate, awanturnicze buractwo tego świata. Ławy sejmowe zapełniają w większości półprodukty, których kariera winna zakończyć się najczęściej u wrót cukrowni. I tu wykonam gwałtowny przeskok, dokonując paraleli przypominającej średnio udane salto mortale (takie na złamanie karku); wyidealizowane logo  człowieka w krawacie winno mieć twarz wrażliwego inteligenta, a nie spoconą facjatę przypominającą do złudzenia mieniący się diodami automat do gier, powtarzający jak mantrę zdanie (za każdym razem kiedy tylko sypnie mu groszem): „dla dobra Polski”. Właściwie jestem już prawie u celu, a tym jest konstatacja, że nowa płyta Anathemy zatytułowana Distant Satellites to muzyka dla przegranych życiowo wrażliwców w spranych t-shirtach i jeansach. Zostawmy więc dobro Polski, które obracane w palcach przez różnej maści politykierów niby złoty pieniądz nie jest tym dobrem, które ma na myśli mniej więcej sześć do ośmiu milionów podobnych mnie „loserów”, a skupmy się kolejny raz na z góry skazanej na niepowodzenie ucieczce; na mentalnym skoku w bok od rzeczywistości, czyli na abstrakcyjnej muzyce.

Distant Satellites to kolejny krok w stronę budowania przez Anathemę brzmienia zapoczątkowanego na płycie We’re Here Because We’re Here z 2010 roku, kontynuowanego dwa lata później na Weather Systems. Nowe kompozycje grupy pochodzącej z miasta rozsławionego przez The Beatles to zdecydowane odejście od mrocznego grania (Judgement z 1999), na rzecz przestrzennych utworów w bogatych aranżacjach. To proces metamorfozy od death doom metalu do art rocka zakończony oszałamiającym wprost sukcesem. Jaka jest więc aktualna pozycja estetyczna Anathemy? Ta plasuje się gdzieś pomiędzy dokonaniami Archive i solową twórczością Wilsona (tego od Porcupine Tree), mieszcząc się zarazem w muzycznej filozofii Marillion, a mam tu na myśli ową szlachetną nostalgię, którą wraz z nadejściem ery Hogartha zastąpiła nieustanny patos podkreślany konfesyjnym (zwłaszcza literacko) kierunkiem obranym przez Fisha.

Choćby tylko z powodu, iż wszystko musi mieć swoją przyczynę i skutek, otwierający nową płytę Anathemy The Lost Song part 1 brzmi tak jak brzmi przede wszystkim dlatego, ponieważ Vincent Cavanagh najprawdopodobniej kupił sobie ostatnio nowy automat perkusyjny i kolejny syntezator. Stąd ten wszechogarniający beat perkusji. Ale nie tylko. Bo są tu jeszcze charakterystyczne pasaże klawiszy i męski wokal cudnie wchodzący w dialog z żeńskimi partiami wokalnymi Lee Douglas. Wszystko to razem pędzi „na łeb i szyję” w stronę planowej kulminacji; orkiestrowych brzmień (autorem aranżacji jest tu Dave Stewart) oraz patosu towarzyszącego partii wokalnej (absolutnie genialnie ujętego w podniosły motyw muzyczny za pomocą głosu Cavanagha). Część drugą The Lost Song otwiera wokaliza Douglas, aby w dalszej części przeistoczyć się w wokalne solo, które brzmi tak, jakby Frida i Agnetha zapragnęły nagle nie naruszonym przez czas głosem, wyśpiewać historię własnego życia nie odbiegającą od z góry ustalonego schematu: młodość, sława, starość, wspomnienia, w końcu zapomnienie i śmierć. Na tym tle utwór Dusk (Dark Descanding) raczej niczym się nie wyróżnia – to pozornie standardowa kompozycja Anathemy, gdzieś tak z czasów A Fine Day to Exit – ale z tego rodzaju charakterystycznym podejściem do wokalnych linii melodycznych i tak słuchacz staje wobec ściany (płaczu?). W dodatku z krawatem w ręku zawiązanym w węzeł nazywany windsorem. Ariel to akustyczny wstęp, a później już tylko orkiestracja, na której tle słychać charakterystyczny męsko-żeński duet wokalny (swoją drogą dokoptowanie do składu grupy Lee Douglas okazało się strzałem w dziesiątkę). The Lost Song part 3 to znów dominujący beat perkusji, powleczone smutkiem i melancholią głosy wokalistów oraz partie sfuzowanej gitary w oparach syntezatorowych dźwięków. Niemniej na tle pierwszej i drugiej części, część trzecia niewiele tu wnosi, gdy w pewnym momencie muzyka robi się dosyć schematyczna i wobec dwóch wcześniejszych partii, przewidywalna. Znacznie lepiej wypada autobiograficzna” Anathema. Zbudowana na prostej partii fortepianu rozwija się w niemal quasi-wagnerowskie dzieło, wzbogacone monumentalnymi, symfonicznymi pasażami i porażającą solówką gitarową Danny’ego Cavanagha. Warto w tym miejscu podkreślić, że w You’re Not Alone palce maczał wspomniany już wcześniej Steve Wilson odpowiedzialny za miks tego utworu, co nie zmienia faktu, iż wspomniana kompozycja brzmi odrobinę inaczej niż jego dotychczasowe dokonania producenckie (a my otrzymujemy You’re Not Alone a lá Archive). Przy organowym wstępie Fireflight (prologu utworu tytułowego) drży moje serce i drżą szyby w oknach (co za patos!), niemniej Distant Satellites to niemal „zżynka” z Radiohead (gdyby jednak Anathema miała nagrywać utwory w estetyce Pyramid Song, od razu mówię „tak” i zaraz biegnę przepraszać Fisha za moją pochopną opinię).

Płytę wieńczy oniryczny, przepiękny Take Shelter, ale tak się składa, że prawie go nie słucham. Zaczynam za to nucić do tych sączących się jakby z oddali dźwięków słowa Pyramid Song, idealnie wręcz pasują zarówno do nowej muzyki Anathemy, jak i do mojego dzisiejszego nastroju: „I jumped in the river and what did I see? / Black-eyed angels swam with me / A moon full of stars and astral cars / All the things I used to see / All my lovers were there with me / All my past and futures / And we all went to heaven in a little row boat / There was nothing to fear and nothing to doubt”.

Anathema, Distant Satellites”, Kscope 2014

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz