poniedziałek, 1 września 2014

Muzyka w ramie obrazu

Mam taką prywatną teorię, która mówi o tym, że Tori Amos od kilku lat znajduje się w twórczym impasie. Artystka uwielbiana przez wierną publiczność za konfesyjną twórczość muzyczną oraz brodzenie pod prąd komercyjnego showbizu, jakoś nie może się ostatnio do końca odnaleźć, z płyty na płytę tracąc swój artystyczny impet z czasów Little Earthquakes i Under the Pink (chlubnym wyjątkiem niech będzie tu Abnormally Attracted to Sin z 2009 roku). Ostatnie pięć lat to dowód tego zagubienia, któremu towarzyszy cała seria uników w postaci świątecznego albumu Midwinter Graces oraz serii albumów nawiązujących do muzyki klasycznej, jak Night of Hunters i Gold Dust (z orkiestrową aranżacją swoich dawnych „przebojów”). Do tego w 2013 roku Amos współtworzyła (muzyka i teksty) londyński musical The Light Princess i obecnie uczestniczy w nagraniach wersji płytowej przedstawienia. Najnowsze dokonanie Tori, tegoroczny album Unrepentant Geraldines, to pierwsza od 2009 roku płyta nawiązująca do oryginalnego stylu tej niewątpliwie utalentowanej artystki, której ostateczny kształt powstał dzięki współpracy z polskim kwartetem Apollon Musagète i załogą London’s National Theatre.  

Niestety, najnowsze dzieło autorki Boys for Pele przynosi sporą porcję kameralnej i oszczędnej w warstwie aranżacyjnej muzyki, która oscyluje głównie między amerykańską tradycją folkowego grania, z wyraźną szkodą dla europejskiej progresji w stylu uprawianym przez uwielbianą przeze mnie Kate Bush. Napisałem „niestety”, ponieważ piękny i trochę nierzeczywisty głos Amos jest jak klejnot – potrzebuje należnej mu oprawy. Tymczasem na Unrepentant Geraldines został on pozostawiony „sam sobie”, spowity jedynie w atmosferyczną (przestrzenną) i lekko senną aurę instrumentalną. Przynajmniej tak się mi wydawało po ukazaniu się w marcu singlowego Trouble’s Lament, który nie wywołał u mnie zbytniego zachwytu (w odróżnieniu do strony B singla – piosenki Promise). Na dwoje więc babka wróżyła.

Na szczęście jest lepiej niż można było początkowo przypuszczać. Co prawda zarówno America (zasadniczo to pieśń o dwóch Amerykach, z których jedna pozostaje w uśpieniu), jak i Trouble’s Lament brzmią mocno folkowo (ten drugi to w zasadzie wyłącznie gitarowo-fortepianowy podkład), to jednak słychać w nich dawne zaangażowanie wokalne Tori, która w Trouble’s Lament deklaruje swoją gotowość do walki o dusze dziewczyn z całego świata, stawiając czoło Szatanowi, tańcząc na mieczu archanioła Michała. Można jej wierzyć, kiedy po tym dosyć średnim otwarciu niespodziewanie poraża mnie piosenką Wild Way, czyli wszystkim tym co w jej twórczości bywa najlepsze: podniosłymi fortepianowymi pasażami i żarliwym tekstem o miłości (…nienawidzę tego, że jesteś jedynym, który jednym ruchem palca może sprawić, że czuje się piękna… – śpiewa Tori). Ten doskonały klimat lekko niweczy „chóralny” Wedding Day, za to w zamian usłyszymy w nim jak oto życie przekłada się na twórczość – odkąd amerykańska artystka zamieszkała w Irlandii, nieobca stała się jej tamtejsza muzyczna tradycja.

Po Wild Way wydaję mi się, że jestem przygotowany na nagły cios w serce, lecz mimo wszystko melancholijny i nastrojowy Weatherman przyprawia mnie o jego bolesne ukłucie. Utwór ten to czysty roztwór „Tori w Tori”, genialnie podkreślony pogłosem nałożonym na wokal. Tylko głos i piano. I ten moment, kiedy niepowtarzalna Amos artykułuje słowa prawie w ten sam sposób, jak niegdyś robiła to sama Kate Bush (w czym żadnego zarzutu być nie może, bo czyż można zarzucać Dylanowi, że coś tam zaczerpnął od Guthriego?).

16 Shades of Blue ma wreszcie taką instrumentalną oprawę, jaką lubię na jej płytach. Doskonałym partiom wokalnym towarzyszą tu elektroniczne loopy i trochę bardziej połamane rytmy. To utwór, który z powodzeniem mógłby się znaleźć na jednej z moich ulubionych płyt artystki – na From the Choirgirl Hotel z 1998 roku (podobnie jak kolejny, doskonały Maids of Elfen-mere na Lionheart Kate Bush). Zadziwia Promise, duet Amos z trzynastoletnią córką Natashyą, która najwyraźniej odziedziczyła wielki talent po matce. Promise to pop-soulowa piosenka o relacjach matki z córką, opartych na wzajemnym zaufaniu i miłości. A to, po dawnych dramatycznych przeżyciach będących udziałem Amos (patrz piosenka Me and a Gun z płyty Little Earthquakes), wiele musi dla niej znaczyć. O Giant's Rolling Pin niewiele więcej można powiedzieć niż to, że artystka po prostu swobodnie bawi się jego wykonaniem (chyba jednak nie do końca; obok opowieści o wałkowaniu ciasta i wypiekach, znalazło się w nim miejsce na aluzję do FBI i NSA) przez chwilę wyłamując się nieco z wyciszonej konwencji całej płyty. Z kolei utwór Selkie to powrót do balladowej konfesji oraz intymnego nastroju. Słuchając go pomyślałem, że gdzieś jest granica absorpcji podobnych do siebie piosenek. Z jednej strony świetnie, że Tori Amos odwróciła się od odrobinę nudnawych rejonów klasycznych, lecz z drugiej przydałoby się pewne urozmaicenie (wzbogacenie aranżacyjne) nowych utworów.

Ponieważ kolejne nawiązują do sztuk plastycznych odwołując się m.in. do akwafort Maclise’a, obrazów Cézanne’a, czy ornamentów w drewnie Rosettiego, tytułowa piosenka to muzyczna opowieść o postaci z akwaforty Macklise’a – pątniczce imieniem Geraldine, za którą kryje się drugie dno w postaci licznych podtekstów odnoszących się do kobiecej seksualności i duchowości. Muzycznie to najbardziej „popowy” kawałek na Unrepentant Geraldines (oczywiście w rozumieniu popu przepuszczanego przez pryzmat tej na wskroś indywidualnej twórczości). Doskonała rzecz! Delikatny Oysters dzięki interpretacji Tori wydaje się być wręcz szkatułkowy. Wiadomo przecież, że Amos znana jest z tego, iż jej piosenki oprócz powierzchownej interpretacji miewają często głęboko ukryte, inne znaczenie. Kompozycja Rose Dover, podobnie jak i Giant's Rolling Pin odbiega stylistycznie od pozostałej zawartości płyty, wybijając poniekąd słuchacza z dotychczasowego rytmu oraz nastroju. Do końca nie wiem, czy to aby dobrze? Na szczęście w Invisible Boy powracamy do ulotnych, melancholijnych klimatów, które czasem przynosi ze sobą samo życie. A przecież Tori na swoich płytach zawsze śpiewa wyłącznie o nim. 

Z czym zatem zostajemy po wysłuchaniu Unrepentant Geraldines? Mianowicie, ze świadomością, iż daj Panie Boże taką postać chwilowego zagubienia wszystkim twórcom znajdującym się akurat w artystycznym impasie! Bo, gdyby tak wyrzucić z tego albumu trzy, cztery zbędne utwory, mielibyśmy do czynienia z dziełem być może niedorównującym najjaśniejszym momentom w karierze Amos, ale mimo to intrygującym (Wild Way, 16 Shades of Blue, Promise, Unrepentant Geraldines). A tak, mamy przed sobą dobrą płytę Tori, której muzyka przybrała formę w jakiej od dawna nie mieliśmy okazji jej słuchać. 

Tori Amos, „Unrepentant Geraldines”. Mercury Classics, 2014

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz